30 lipca 2016

te chwile

I znów zaczęły się dni, kiedy nie ma kiedy spojrzeć na zegarek. 
Najpiękniejsze dni mojego życia.

I kiedy jeszcze 2 dni temu myślałam, że to nic takiego. Że urodziłam. Mam. Znowu się zacznie to, co już znam. Na prawdę nie sądziłam, że coś w tym moim nastawieniu się zmieni. Bo przecież nie było źle. Było normalnie.
A teraz piszę jak mija druga doba Jego życia i z każdym spojrzeniem na Niego wszystko się zmienia. Słyszałam o tym, że miłość się dzieli, że kocha się tak samo mocno jak pierwsze itd. Ale ja w pierwszych godzinach tego nie czułam. Potrzebowałam w ogóle uwierzyć w to, co się stało. Być może dlatego, że tym razem nie mogłam Go trzymać w ramionach w pierwszych godzinach Jego życia... Pamiętam jaka magia roztaczała się w okół, kiedy leżałam tak z Alkiem.

I teraz ciekawa jestem konfrontacji ze starszakiem. Czy ta miłość na prawdę się mnoży? Na pewno tak po równo? Zweryfikuje.
Z całą pewnością stwierdzić mogę pierwszą, wyraźną różnice: 
Większa świadomość. 
Z rozmów wiem, że wiek nie do końca ma znaczenie. Nie istotne czy pierwsze dziecko urodzisz mając 20 czy 30 lat. Zawsze kolejne będzie wychowywane z większą świadomością, dystansem, zrozumieniem. I na to cieszę się najbardziej. Na to, że mam okazję postarać się bardziej, mniej żałować, nie tracić cennych chwil. Zaczynając od już. Siedzę i zerkam znad literek na ta buźkę 2-dniową. Jutro już będzie 3-dniowa. I tego nikt nie zatrzyma. A ja chce z tych dni wycisnąć ile się da. Już wiem, że obiad zaczeka, gary ze zlewu nie uciekną, przynajmniej nie daleko. Czas jedynie nie zaczeka. Nie obejrzy się i nie podaruje mi ani jednej straconej chwili. A dzieci rosną. W niesprawiedliwie wręcz szybkim tempie. I to nocne wstawanie jest takie piękne, magiczne...tylko ja i On. I tylko nerwy biorą, że te oczy tak się same zamykają, że na te przysłowiowe zapałki to się nie da a ja tak bym chciała na każdą naszą nocną przygodę wstawać szybko i świadomie. Bo te noce miną...i ja już wiem jak szybko. Że nawet jeśli miało by być dwa lata, jak z Alkiem...to ja już się cieszę, bo każda noc jest inna, czasem w szczegółach ale inna. I darowana tylko nam. Mi i Jemu.

Żeby jeszcze te nerwy ze zmęczenia trzymać zawsze na wodzy...
Żeby nie zapominać, że ten czas minie bezpowrotnie...
I te oczy żeby chciały na zapałki...


20 lipca 2016

życie. moja jego wartość

Mam ostatnie chwile na jakieś głębsze przemyślenia. Zaraz przyjdzie czas nauki małego Człowieka i pewnie niewiele będę wtedy myślała a nie chcę stracić tego co już po głowie krąży...
Czuję ogromną potrzebę przeżycia tego życia lepiej. Lepiej niż moi bliscy, lepiej niż ktokolwiek inny. Tak najlepiej jak ja będę potrafiła. Żeby mi się chciało i udało. Tak w uwagą największą.

Od dawna nosiłam się z zamiarem selekcji siebie w internecie. Żeby spływały na mnie wyłącznie istotne dla mnie informacje. Ograniczyć czas spędzony przed komórką, komputerem. Wykluczyć ze swojego życia całkowicie rollowanie strony na facebook'u. Chciałam go usunąć, ale stamtąd jedynie mogę zarządzać podstronami bloga i rzęs, do których wrócę pewnie niedługo po porodzie. Dlatego zrobiłam selekcję znajomych. Nawet nie sądziłam ile spokoju mi to przyniesie! Żadnych informacji kto, z kim i dlaczego, bezmyślnych wpisów kto, jaki obiad. Została garstka i ulubione blogi i strony. Czyli w konkretnym celu i tylko wtedy kiedy mam więcej czasu mogę na to ustrojstwo zaglądać. Jak się nie uda to i to skasuję. To uzależnia a ja nie chcę być uzależniona od niczego poza swoim życiem.

Nie oglądam wiadomości. I źle się czuję, kiedy Alek w gościach widzi te straszne doniesienia ze świata. Zadaje potem tak trudne pytania, na które nie ma dobrej odpowiedzi. Bo co powiem? "tak już jest"? "nie bój się, to nie w Polsce. Tu jest bezpiecznie"? a może "to źli ludzie. Pamiętaj, tak nie można"? Co bym nie powiedziała On się boi. Może mu się śnić w nocy tak jak mi. 
Nie czuję potrzeby żeby miał świadomość tak daleką. Pamiętam, że jako dziecko nie oglądałam wiadomości bo były po wieczorynce i wtedy był czas na kąpiel. A jak nie było kąpieli, to ja byłam w drugim pokoju, bawiłam się bo pora snu się zbliżała. I spokój miałam. Nie bałam się ludzi. Nie wiem w jakim stopniu mózg dziecka odbiera takie informacje i obrazy ale mój dorosły na tyle źle, że ich nie oglądam. 
Napiszę o tym więcej kiedyś bo jestem ciekawa opinii innych w tym temacie. Bo może nie wiem, a z tym do lekarza powinnam. Wystarczy jeden zamach o którym się dowiem i nie daj Bóg zobaczę reportaż to później boje się zasnąć, chodzę w nocy do Alka i Go tulę...wtedy wszystko co złe staje się takie bliskie, możliwe. Pamiętam jak bałam się do tramwaju wsiąść po tej próbie zamachu we Wrocławiu. W każdej męskiej twarzy widziałam zagrożenie. Dużo czasu zajmuje mi dojście do siebie, dlatego nie chcę wiedzieć wcale. Nic.

Myśląc o uważniejszym przeżyciu życia mam m. in. na myśli zabawy z dzieckiem takie całą sobą. Bez powtarzania w głowie listy zadań do wykonania. Bez odrywania się co chwilę, bo okruszek, bo zupa, bo ziemniak.
Trudne to, bo ja nie lubię się bawić. Ja lubię ciągle coś konkretnego robić. Ścierać, układać, przebierać...a nie tym samochodem w kółko, czy ludzikiem jednym po wymyślonym zoo chodzić. No nie lubię, nudzi mnie to. Ale pamiętam czas, kiedy Alek był mały i tak właśnie spędzałam większość czasu i nawet się wtedy w to wkręciłam. Poczułam to i ot tak nazwy dinozaurów (kilkunastu!) przyswoiłam. Wymyślałam zabawy różne, w których aktywnie uczestniczyłam i mi się chciało.  I pamiętam najlepiej zimowe poranki przy takiej zabawie. Ta szaruga za oknem, my z zapalonym światłem od świtu. Czuje ten zapach...klimat. Pamiętam tańce na dywanie, kiedy cały blok jeszcze spał. Mam nadzieję, że to kwestia przestawienia na tryb dziecięcy i już niedługo znów piękne będą godziny całe tak spędzone. Właściwie to już powinny być. Widzę jaką radość w dziecku wzbudza ten dorosły zaangażowany w zabawę. Niesamowite. Darmo, w cieple i bez nadwyrężania kręgosłupa. Można! I wspomnienia same się tworzą. A na dodatek Alek teraz na etapie planszówek, które i ja lubię. Można rodzinnie, bez rozrzucania na około, w porządku ... a i tak nie gram tyle ile czuję, że powinnam.

I bardziej zauważać dzieci a nie tylko na nie patrzeć chcę. Dostrzegać drobne zmiany w zachowaniu, żeby niczego ważnego nie przeoczyć a do tego trzeba uważności. Trzeba mieć czas. Tak często narzekam na Jego brak i równie często widzę jak wiele rozwój technologii nam go podarował. To hipokryzja w dzisiejszych czasach tłumaczyć brak zainteresowania dzieckiem, brakiem czasu. Zakupy do domu - te większe plus 2-3h, pralka - plus godzina i cała masa siły i energii, internet - jakaś godzina z wyszukiwania informacji po bibliotekach i rodzinie, znajomych. Odkurzacz choćby zamiast trzepania dywaników i zamiatania - plus minus godzina i siły ile! Chleb ze sklepu, wędlina, mleko, woda. No wszystko pod nosem. Przychodnia lekarska za ulicą, telefon z którego w razie jakiegokolwiek niepokoju dzwonię do lekarza/na pogotowie o każdej porze i już, w chwili jednej albo uspokoją albo każą przyjechać i ja narzekam, że trudno? Że czas? Że ciężko? Toż to sama przyjemność z tego macierzyństwa jakby została. Trzeba mieć co wspominać więc kilka nocek nieprzespanych być musi, ale przecie to tylko dobrze bo już za kilka tygodni pójdą w niepamięć. Już niedługo na rączkach być nie będzie chciał, nie będzie możliwości patrzeć jak błogo mu na naszych rękach, jakie ukojenie dają mu jedynie ramiona nasze. Piszę i nie mogę się doczekać. Taka nie uważna byłam, kiedy Alek był maleńki. Tak czekałam na więcej. Aż zacznie jeść stałe posiłki, aż usiądzie, aż pójdzie sam, aż sam zaśnie... A teraz chce każdy dzień do cna wyciskać z emocji wszelkich. Już wiem, jak szybko czas mija. Już wiem, że żadnego dnia nie da się wrócić. I tak jak uczę się uważności przy Alku, dojrzałej takiej już, bo tu o słuchanie się rozchodzi, tłumaczenie, stawianie mądrych ograniczeń, żeby nie czuł się osaczony ale i wiedział, że ja tuż za nim i kiedy tylko chce to ja jestem. całą sobą gotowa mu pomóc... tak chcę być równie uważna w stosunku do Młodszego. Ćpać chcę każdy dzień z Nimi bo żaden nie wróci. Jak narkoman najprawdziwszy, czuć, że muszę, że potrzebuję, że tylko to da mi spokój... Chcę wieczorem czuć, że dzień wyzymany do kropli ostatniej. 
I żeby już z głową na poduszce nie żałować słów wykrzyczanych, talerzy rzuconych, łez wylanych nie uznać za bezsensowne zmarnowanie nerwów. 
Przeczytałam ostatnio
"Każdą tak zwaną katastrofę kwituj słowami: 'czy za pięć lat to będzie miało jakieś znaczenie?'"
Ja nie lubię myśleć o tak odległej acz określonej przyszłości bo to nigdy nie wiadomo. Wolę zapytać siebie czy kiedy umrę to będzie miało jakieś znaczenie? Bo to, że żyć przestanę jest pewne, co za 5 lat...nie bardzo  Czy kiedy okazałoby się, że jestem śmiertelnie chora, że coś poważnego dolega moim bliskim to czy fakt, że P. nie wyrzucił śmieci wtedy, kiedy ja tego chciałam i stały całą noc przy drzwiach będzie miało jakiekolwiek znaczenie? Czy podłoga nie myta 2 tygodnie zmieniłaby coś, gdyby umyta została? W obliczu największych tragedii człowiek zaczyna doceniać i dostrzegać co faktycznie ważne. Że nie trzeba o te śmieci na noc się kłócić. Podłogą przejmować. Zamiast tego przytulić mocno w tym łóżku wspólnym, wśród spokojnych oddechów dzieci. Bo przecież mogłyby strzały z karabinów za oknem nie dawać zasnąć, strach największy budzić, niepewność jutra siać. Mogłyby się te oddechy spokojne nie zdarzyć akurat nam... Mogliśmy się wcale nie spotkać. Moglibyśmy zasypiać w pojedynkę marząc jedynie o czyimś objęciu. 
I pomyśl teraz, co jest na prawdę ważne?

I dla tego lepszego życia uczę się nie oceniać od razu. Za szybko. 
Bo ten Pan co to już z daleka na takiego co kieliszki lubi mi wyglądał, i do tego ktoś mu dziecko pod opiekę dał(co za rodzina musi być!) bo z wózkiem przed sobą chwiejnie kroczył... To okazało się, ze ten Pan to dziadek wspaniały taki! Troskliwy! I bluzę kiedy trzeba dziecku ściąga, uważny-nie spuszcza małego z oka, od zjeżdżalni do huśtawki i z powrotem, czasem nieco pogoni dla śmiechu obojga. Ale nieco tylko bo na nogę trochę utyka. Wypadek może kiedyś jakiś...może boli co dzień od rana a on sens największy w tym wnuczku widzi i podbiega za nim dla śmiechu, choć trochę. Bo ubrany w sprane dżinsy i kremową koszulkę polo, luźną, w paski, wciągnięta w spodnie...no jak Ci co mijani z butelką, myślę od razu... A może dla Niego ubranie to na ostatnim miejscu i czasu nie traci na jego dobieranie. Może zamiast nowych dżinsów wnuczkowi do skarbonki wciska. A ja go od pijaków w myślach...tak jakby ubiór świadczył o człowieku.
A jak się odezwał...dykcja jaka, elokwencja. Ton niski, ciepły acz stanowczy. Mały jęczał, kwękał a On mu zdaniami całymi tłumaczył, spokojnie, bez nerwów. (Mały na oko lat 1,5).
Schodki głośno liczy Dziadek, na których tamten staje. I słyszę jak Mały powtarza za nim "tsy, tsy, tsy"...no miód na moje serce. I już widzę oczami wyobraźni jak szybko mówić zacznie. Dzięki temu dziadkowi właśnie.
O ja wstrętna! Bezwstydna! Obłudna taka! Nie lubię się wtedy. Bardzo. I mobilizuje do zmiany po raz kolejny. Żeby nie oceniać za szybko. 
Bo najważniejsze to być dobrym człowiekiem. A dobry człowiek moim zdaniem nie ocenia. W ogóle najlepiej, bo żeby ocenić obiektywnie to w skórze drugiego musiałby się znaleźć. Znać drogę jaką przeszedł w życiu swoim.
I tu przyszedł mi na myśl pewien tekst spisany, na rogu zeszytu gdzieś

"Umiejętność obserwowania bez oceniania jest najwyższą formą inteligencji" Jiddu Krishnamurti

Także tego...

Dobrym pomysłem na szybki rachunek sumienia, na plan zmian jest zatrzymanie się nad myślą...: jak chciałabym być zapamiętana. Jak chcę żeby wspominali mnie na moim pogrzebie bliscy.
Bo na starość będziemy wiedzieli to z pewnością. Poznać wartość życia bliżej jego końca to już nie sztuka... to smutek wielki. A ja chcę bardziej jak dziecko, wiedząc, że całe lata przede mną, jednocześnie jakby jutra miało nie być. Tak pełną mocą. Na co mam ochotę to robić, czasem poza rozsądkiem. 
Deser przed obiadem? Praktykuję od dawna. Raz na jakiś czas się zdarza, jestem wtedy szczęśliwsza, więc nie widzę powodu dlaczego miałabym zabraniać tego dziecku. A obiad przekładam na godzinę później. Myślę, że wspominać będzie dobrze. Pamiętam, że nienawidziłam jeść na siłę kotleta myśląc o tej galaretce w lodówce. Obiad nie smakował wtedy wcale.
Krzyk i machanie rękami za rozsypaną mąkę? A ja bym chciała nerwy na wodzy utrzymać i po tej mące palcami malować...a później w ciągu minuty do odkurzacza rach-ciach. I niech to rodzina moja nad grobem wspomni. 
Że książeczka czytana była każdego wieczora, choć z nóg padałam, choć oczy na zapałki a jeszcze pranie z pralki do wyciągnięcia. 
Że kiedy sił i pomysłu na obiad brakło to bez nerwów pizze zamawiałam albo placki zarządzałam. Bez udziwnień żadnych, za to ze spokojem.
Że musiały się moje dzieci bać mnie nigdy. Czy to zbita szklanka czy jedynka z matmy. Że wiedziały, że do Mamy to ze wszystkim jak w dym. Że jak trzeba to do rozumu przemówi, bez oceniania, poniżania, a jak nie to bez słowa przytuli. 
Żeby mąż mój czuł, że ma we mnie wsparcie. Żeby mógł wspomnieć, że bawił się ze mną dobrze. Że ja taka do tańca i do różańca - tak bym chciała. Że ten blat w kuchni to nie tylko do ubijania kotletów, jak pięknie powiedziała Ania Przybylska i do mnie to przemawia bardzo. 
Że życie dla mnie najważniejsze było, nie kolejna para kolczyków, nie meble z najnowszej kolekcji czy dywany najmodniejsze. Że piękna w prostocie byłam, świadoma tego co najważniejsze, że o Niego zadbać umiałam, że dzieci dobrze wychowałam, że za bardzo nie zrzędziłam, choć wie, że mogłam więcej. 
Chciałabym z nim do tej starości najdalszej dotrwać w szczęściu wypracowanym. Do tych czasów, kiedy będziemy wyczekiwać odwiedzin dzieci, kiedy na wzajem będziemy sobie przypominać, co drugie zapomni a opowiedzieć by chciało. Żeby ta starość, choć nieudana, za karę jakby trochę, to żeby ta wspólnota serc ją nieco osładzała.

Nie zostaje nic innego jak pilnować się w tym życiu swoich wartości. Już teraz mądrze dni spędzać a nie na starość żałować. I otaczać się wspomagaczami trzeba. Moimi są przede wszystkim słowa. Fragmenty książek, wywiadów...człowiek czasem od niechcenia powie coś, co drugiemu życie w jedną chwilę rozjaśni, zmieni, natchnie. Słowa mają siłę wielką. Poza książkami, słowa ma muzyka....reggae dla mnie. W niej i słowa i muzyka potrafią wprowadzić mnie w stan największej szczęśliwości. Prostota, radość, mądrość, swoboda...to jest dla mnie reggae.

"A ja nie chciałbym tak po prostu...po prostu przeminąć"
"Muszę ruszyć z miejsca i pójść na spotkanie własnego spełnienia"

Miłego słuchania Kochani!
(i jeszcze ta wersja koncertowa! ach<3)



17 lipca 2016

Julia Rozumek BLOG

Wcale nie trzeba osobiście i bardzo długo kogoś znać, żeby się o Niego martwić i na wieść o tym, że dopadła Go choroba czy niemoc jakaś, modlić się pół nocy, za to zdrowie jedno, konkretne. Żeby myśleć dzień cały co u Niej, czy lepiej. Jak sobie radzi dziś z życiem.

Można pokochać kogoś najszczerzej, tak bez oceniania na podstawie pierwszego wrażenia. Bez tego osądu co oczami się wydaje już po pierwszych sekundach. 

Za to na podstawie tego co ma głowie. Tego o czym i jak pisze. Na podstawie znajomości Jej stosunku do życia. Przedstawianych przez Nią wartości.
Oczywiście, że napisać można wszystko. Można maskę nałożyć i udawać przed światem. Ale jak długo tak się da? Czy nie wyjdzie w końcu szydło z worka? Czy człowiek nie machnie ręką na to ciągłe rozważanie czy teraz pisze spójnie z tym poprzednim? Kiedy ktoś pisze przez lata całe (!) o tym co dla Niego ważne, odkrywa słabostki i przyznaje do błędów, ludzkich jakże...to ja mu wierzę. I zaczynam myśleć o Nim jak o przyjacielu najdroższym. Zaczynam martwić się o dzień Jego, los i humor. Bo to jakby przegadać z tym Człowiekiem noce całe. Bez przerywania, wchodzenia w słowo. Pozwalać myśli kończyć i samemu móc się nad nimi zatrzymać bez niezręcznej ciszy.

A co ja będę... Człowiekiem takim dla mnie jest Julia. Czytam ją niemal od początku Jej pisania. Niesamowicie bliska mi się stała, mentalnie tak, bo nie znamy się osobiście wcale. I pewnie nie poznamy, ale tak też jest dobrze.
Mądra dziewczyna z Niej. Potrafi przemówić do rozumu. Nie ukrywa, że to co pisze i nad czym mędrkuje to do zapamiętania również dla Niej samej. Bo wiedzieć i robić to odległe bieguny. Ale jak już się wie to połowa sukcesu. I jeśli polowa z czytelników odkryje w Jej pisaniu nową dla siebie prawdę, to duża szansa, że większość z nich zechce wprowadzić ją w życie i świat będzie się stawał piękniejszy. A tego chcemy przecież wszyscy.

No i wiecie...Ona teraz marzenie swoje spełniła. Bo wierzyła, że może je spełnić. Że ciężka praca popłaca no i ma.
Książkę wydała. Grubą, pachnąca, piękną. 

Kto woli ekran to niech bloga od deski do deski przeczyta i zostanie, a kto papier, jak ja, wielbi ponad wszystko, delektuje się muskaniem papierowej kartki każdej jednej i zapach wciąga przy każdym oddechu, to zachęcam do zakupu Jej słów w takiej wersji.
Niesłychane jednak jest dla mnie to, jak można zacząć książkę tak bezczelnie dobrym wpisem. Ja wiem, że to dla wybranych, że nie każdy tak się nim zachwyci ale każda matka na pewno.
No jak można...
To nie jest książka do czytania od początku do końca na jednym wdechu. Oczywiście można, ale zapewniam, że powroty do niej będą częste. I fragmenty zaznaczane. I oczy do góry wznoszone w zamyśleniu nad słowami. Wieloma. Książkę można czytać na prawdę w międzyczasie. Nie trzeba gospodarować specjalnie godzin. Równie celowym, a może i najbardziej, będzie czytanie po jednym, dwóch wpisach i rozmyślanie nad ich znaczeniem cały dzień. 
Bo książka ta właśnie z blogowych wpisów się składa. Poprzedzony każdy jeden, wybranym komentarzem czytelnika. Bo zaznaczyć też muszę, że autorka niesamowicie się ze swoim czytelnikiem liczy. Odpowiada na niemal każdy komentarz zostawiony na blogu. Nie zawsze ma czas. Wtedy przeprasza. Tak! Przeprasza, tłumaczy się bo uważa, że wyjaśnienia się należą. Bo ceni niesamowicie ludzką pracę i poświęcony czas. I to tłumaczenie jest na to dowodem.

I te książki to Ona pakuje własnoręcznie! Z tego szacunku właśnie.
Mieści Wam się to w głowie? Matka dwójki dzieci, małych. Z obowiązkami jak każda, z domem do wysprzątania dużym! (a tak narzekamy na sprzątanie naszych małych), z obiadem do ugotowania, zabawianiem dzieci i regeneracją sił gdzieś, poza czasem.
A jak chcesz kilka słów od niej z dedykacją, poproś przy zamówieniu. Napisze. A jakże. Bez problemu, bo wie, że sprawi Ci to przyjemność, choć sama myli już cyferki wpisując daty w prawym, górnym rogu. Napisze.

Tą dziewczynę po prostu trzeba poznać i dziękować po stokroć, że tak wszystkim poznać się daje. Bo ludzi takich już zaczyna światu brakować... 

Polecam nie tylko tym co dzieci albo mężów mają, choć Ona ma i na nich świat swój opiera. Wszystkim polecam, bo Julia pokazuje i uzmysławia co na prawdę w życiu ważne. A każdy z nas życie ma jedno. Tym się nie różni ten co ma dzieci, od tego co nie ma, a wartości uniwersalne ma ten nasz byt. I pewnie każdy swoje wie, tylko nie każdemu chce się nad tym zatrzymać i zastanowić. A jej się właśnie chce i jeszcze o tym pisze. Wyciąga wnioski za nas i pokazuje gotową analizę, refleksję, stawiając Cię do pionu jak nikt.
Nie napiszę, że zmieniła moje życie, moje nastawienie...sama to zrobiłam ale dzięki Niej. Wyłącznie dzięki temu, że jej się chciało a mi niekoniecznie nad tym zastanawiać. Bo niby książek dużo czytam, niby mądre zdania napotykam i spisuje, bo jakoś do mnie trafiają ale żeby tak głębiej, bardziej to nie. I z ręką na sercu, piszę Wam, że ja myślę o tej Julce każdego dnia, łapiąc się na tym, że to co w danej chwili robię i myślę to dzięki Niej. Wczoraj np podłogi na kolanach myłam i myśl miałam: "matko, ile jeszcze razy jeszcze tą szmatą machnę...", a po sekundzie dosłownie, albo i w tej samej: "dziękuje Ci Boże, że mogę myć podłogi, które sama zadeptuję. Ja i moja zdrowa rodzina. Dziękuje, że nie musimy już mieszkać na kupie, że muzykę głośniej mogę nastawić bo mam z czego. I na co ja wzdycham, pytam samą siebie, jak co dzień marzę o tym, żeby tej podłogi to mieć co najmniej 3x więcej!"
Dzięki Niej moje myśli nie kończą się na biadoleniu, narzekaniu. Dzięki Niej na każdym kroku, zaraz za ciemniejszym rogiem, widzę piękne, jasne światło.

No gratuluję dziewczynie i polecam książkę bardzo!
I przestępuje z radości, że Jej się udało, och, jak bardzo tak z nogi na nogę. 😉

Ale nie mogło być inaczej.
"Bo wszystko dobre, co nas spotyka, wszystko to, co dajemy innym, rodzi się w naszym domu, w dzieciństwie i w tych drobnych ułamkach sekund, które mówią, jak czynić dobro... Bo to, co dajemy, zawsze powraca. Nie zawsze od tych samych ludzi, czasami od zupełnie innych i  podwójną siłą." 
Jak sama pisze. 
A Ona tą dobroć tak wszędzie rozsiewa, że na ten sukces to skazana jest i była.

No i ten dom, to dzieciństwo, korzenie jakie!
Bo jeśli czyjaś prababcia, w 1910 (około) pisze prawdy tak ponadczasowe, prorocze a kolejne pokolenia wiodą prym tej mądrości. I z pokolenia na pokolenia wartości takie a nie inne przekazują, to tylko wspaniali ludzie spod takich skrzydeł mogą wychodzić.
"Należymy do czasu, który ma dużo uczonych, a mało mędrców, który przeżywa tryumf wiedzy i głód mądrości, w którym wiedza o rzeczywistości rozproszona w mnogości nauk szczegółowych domaga się koniecznej syntezy.
Można dziś przeto masę widzieć i niczego nie rozumieć.
Można mieć doktoraty i - infantylną postawę wobec życia...
Można być sławnym naukowcem i - głupim człowiekiem...
Można być prostym chłopem i - mądrym człowiekiem...
Ileż to razy jesteśmy przykro zaskoczeni nieludzkim, głupim postępowaniem ludzi nauki i kultury, ich ciasnotą myśli i wyobraźni, zawiścią i małodusznością."

Ta książka może stać się czyjąś biblią. 

11 lipca 2016

poradzi sobie

Twoje dziecko potrzebuje Cię mniej niż Ci się wydaje, Matko.
Mam na myśli te starsze nieco. 3,4,5 lat...to już mali dorośli. Kto by pomyślał. Nie wiedziałam. Przepłakałam kilka godzin, kiedy usłyszałam, że postępu w porodzie nie ma. Że poleżę ze dwa dni i zobaczymy.
Jakie dwa dni?! Ja nie mogę! Pani kochana, na mnie tam Syn stęskniony czeka. Czy zaśnie dziś, nie wiem. Pewnie w nocy będzie się budził i Mamę wołał. 
Pani kochana, ja tu urodzić przyszłam i za 3 dni do domu chce iść. Już na zawsze tak. Już nie zostawiać więcej Synka mojego małego. 

Zdziwiona bardzo była ta Pani, że ja zawiedziona z faktu ze przed czasem nie urodzę. Przecież jeszcze nie pora na Młodszego, dobrze jakby jeszcze posiedział w brzuchu. A ja to wiedząc doskonale o poród w duchu prosiłam, bo już na tyle duży...że może starczy a ja do tego co jest już się spieszę. Bo skoro już natura goni to proszę, powitam z radością właśnie teraz. Już.

Nie mam obaw, że mniej pokocham. Już kocham najmocniej. Nic przez Niego. Żadnej winy. Ale swoje przepłakałam bo to najgorsze wizje miały się spełnić. Że ja w szpitalu kilka dni po to, żeby za kilka znów tam wrócić. I tego starszego tak szkoda straszliwie, bo on najbezpieczniejszy z Mama.
Jakże daleko od prawdy byłam!

Zaczynając od tego, że u Dziadków z Tatą noc przespał i rano szczęśliwy przedreptał żółtko z Babcia w jej łóżku wciągnąć, to kiedy po południu odważyłam się zadzwonić i poprosić o rozmowę z Nim, po kilku głębszych wdechach żeby się nie rozpłakać, On na szybko zapytał jak u mnie, czy leżę i jak ma się Dzidziuś. Na pytanie co u Niego, szybko powiedział, że gra właśnie w zgadywankę jakąś i jakby nie bardzo ma czas teraz. Szczęśliwy, roześmiany taki. Jaka ja się dumna poczułam. Zazdrosna może nawet trochę, niedowierzająca, zaintrygowana Mama Starszaka. 

Zrobiłam Mu niespodziankę wracając do domu. Nikt Go nie poinformował i wiecie co? Jak weszłam do pokoju powiedział tylko znad plasteliny 
- "o, cześć Mamo. Choć zobacz co robimy z ciocia!" 
A czego się spodziewałam pewnie się domyślacie. Pisku, wpadania w objęcia i łez szczęścia nie było. Właściwie na przytulasa (dopomnianego) miał czas po kilku godzinach dopiero.

Także już zupełnie inaczej podejdę do tematu idąc na kolejna próbę porodu;-)
Syna mam dużego, zaradnego, ciekawego świata i nie bojącego się ludzi. Zdecydowanie to ja jestem od Niego bardziej uzależniona. To ja nie mogę.sobie znaleźć miejsca, kiedy dłużej Go ze mną nie ma. On na szczęście rozwija się prawidłowo. Nie ma problemu z separacją, wręcz powiedziałabym, że czasem tego potrzebuje. 

Wszystko jest w naszej dorosłej głowie. Naszych obawach, znajomości zagrożeń. Dzieci sobie radzą lepiej niż moglibyśmy podejrzewać. I bliscy na prawdę są w stanie zająć się naszymi Maluchami równie dobrze. Myśl mam taką przy okazji, że chyba też czas na samodzielny wyjazd wakacyjny się zbliża. 
Że naturalnie do tematu późniejszych kolonii i zimowisk dotrzemy. 
Ja dotrę.

I tak powstała wioska smerfów.
i drzewko wspomnień. Kolorowe.


5 lipca 2016

krótko

(znów sprzed dni kilku. Kiedyś się uaktualnię:) )

Leże kolejny dzień starając się utrzymać ciążę jeszcze trochę i oglądam kolejny mecz Euro. 
Powtórka jakaś. Godzina 10 rano. Alek w przedszkolu. 
Myślę sobie...do dziewczyny nie podobne. Do kobiety, która powinna przemeblowanie zaplanować.
Obmyślić wszystko. Listę zadań, które po powrocie zrobić przygotować.
A ja powinnam bardziej te mecze właśnie. 
Wiedzieć co w męskiej trawie piszczy, bo dwóch Synów życie mi podarowało. Nie jest to obowiązkiem Taty jedynie. To ja spędzam więcej czasu z dziećmi. To jest moje marzenie. To ja na treningi jeździłam, nazwiska piłkarzy powinnam znać i terminów meczy pilnować. 
Dbać o to, żeby "kropelka" w domu była i jak trzeba na już, to samolot skleić potrafiła. Na samochodach poznać się choć trochę. Zapamiętać w końcu gdzie hamulec, gdzie gaz.

I nie zgubić w tym staraniu swojej kobiecości, tak ważnej do pokazania moim Chłopcom. Nauczenia szacunku i niezwykłych różnic. Delikatności która nakazuje mężczyźnie dbać o kobietę. Pokazania, że ma niewyobrażalną siłę ale jest też czasem bezbronna i taka jest najpiękniejsza...


Tak sobie myślę...