30 maja 2016

DZIECKO LAGOM

Lubię bardzo stronę "słownik wyrazów w obcych" w Wysokich Obcasach Extra.
Za każdym razem mam jakąś refleksję. A tak często do nich wracam i się nimi zachwycam, że chyba niedługo zacznę ich używać :)

I tak w poprzednim numerze mamy coś co mnie tak strasznie uwiera od dawna. Raz mniej, raz więcej ale ciągle nierozwiązane przy mnie jest.
lagom, szwedzkie słowo nie mające odpowiednika w języku polskim.
Tłumaczone jest jako "w sam raz", "tyle ile trzeba", "nie za dużo, nie za mało"...
Fajnie, prawda? Tak jednym słowem. Tylko, że mam wrażenie, że zbyt często zamiast takiego tłumaczenia byłoby u nas to zdecydowanie mniej przyjazne, pożądane..."średnio", "średniak", "przeciętny". To już nie brzmi dobrze.
No to myślę sobie, zaprzestańmy używania i myślenia tych źle odbieranych określeń i zacznijmy znów "w sam raz", "tyle ile trzeba" ... albo odczarujmy tego średniaka. Bo co w tym złego? Skąd ten pęd żeby koniecznie się wyróżniać, być najlepszym, tym jedynym, wyjątkowym za wszelką cenę?
Skąd w rodzicach tyle zaparcia wstrętnego i potrzeby chwalenia się osiągnięciami swoich dzieci? Dlaczego przestał im wystarczać wyścig w ich korporacjach, ta walka w dorosłym życiu? Wydaje się, że wciąż poszukują nowych możliwości pokazania się. Potrzebują być chwaleni za dobrą robotę, na każdym polu ich życia.

Szkoda mi straszliwie, że te średniaczki właśnie, te dzieci przeciętnie uzdolnione zanikają. Wciąż i wciąż są doszkalane, poprawiane, zapisywane na kursy uzupełniające.
Wciąż i wciąż odbierany im jest czas na życie...na to, które powinno im się należeć ot tak, na to dzieciństwo takie beztroskie, z obdartymi kolanami, umorusanymi policzkami, głodnym brzuchem przy powrocie z podwórka po kilkugodzinnych szaleństwach.
Gdzie oni?

Ja wiem, że czasy sprawy nie ułatwiają. Zewsząd zalewają nas zdjęcia pięknie ubranych dzieci, czyściutkich, z delikatnie uchwyconym w dłoni listkiem. Mieszkań pięknie urządzonych, domów wysprzątanych na błysk. Co dzień rano lśniący salon i sypialnia, na stole w jadalni wyszukane, zdrowe śniadanie już o 7 meldują, a dzieci 3. Taaa....

Zbyt mało prawdy w tym otaczającym nas, wirtualnym świecie.
Spędzamy w nim tak przeraźliwie dużo czasu zastanawiając się co z nami nie tak. Dlaczego u nas o godzinie 7 rano to zbiera się brudne talerze po wczorajszej kolacji bo dzieci zasnąć nie chciały i nie było siły palcem już ruszyć? Dlaczego sypialnia wygląda jak po tornadzie, kiedy dzieci obudziły się wcześniej niż my i postanowiły jeszcze się trochę pokołtunić z rodzicami w dużym łóżku? A no właśnie dlatego. Bo to życie właśnie. To prawdziwe. Że czasem tydzień trafi się taki, że nie ma na nic czasu ani siły i trzeba wybrać między wieczorną rozmową z dziećmi a generalnym sprzątnięciem kuchni. I czasem ten tydzień się przeciągnie na weekend bo pogoda piękna i dzieci chciałyby za miasto..., więc tylko podłogę jedną nogą na mokro zmywasz, pakujesz co trzeba i jedziesz bo to właśnie przecież tworzy ich wspomnienia. Bo oni właśnie teraz chcą pobyć z rodzicami. Takimi tylko dla nich. Nie tymi, którzy tylko między obiadem a deserem, między kolacją a wieczornymi wiadomościami czas jako taki wolny mają. A może cały kolejny tydzień padać będzie? Może w pracy lżej i nadrobi się i to sprzątanie, i obiady na tydzień cały zaplanuje i też zrobi się zdjęcie idealnie nakrytego stołu z 4 daniowym, zdrowym obiadem i deserem własnoręcznie wykonanym. Na całą paterę wielkim, takim. Może właśnie za tydzień dzieci zechcą nocować u kolegów i nawet tego czasu między kolacją a snem nie będzie.
Zapominamy podglądając innych, że życie to każdy ma swoje. Że wcale nie trzeba dokładnie jak "tamta" półek mieć. Że wcale nie trzeba tych znaczków na butach dziecięcych. Nie trzeba 5 zdjęciami dziennie udowadniać światu, że jest się szczęśliwym.

Chodzi o to, że na wszystko jest w życiu czas. A najważniejsze jest to, żeby mieć czas na życie.

Odbiegłam nieco od tego co chciałam napisać najbardziej. O tych "idealnych, najzdolniejszych spośród" dzieciach właśnie.
Tak rzadko już słyszę, że jakieś są "w sam raz", że właśnie "takie jakie są, są najlepsze", takie "akuratne" jak mawiała moja Babcia.
Od małego wymaga się, żeby nie były przeciętne, nie jak wszystkie inne, żeby talent konkretny miały. Pianino, balet, języki obce jakieś. Ale nie, że tak dla zabawy, przyjemności, jak im się chce. One mają być najlepsze w grupie. Są porównywane, obarczone, bo "nie po to matka płaci żebyś Ty Pani nie słuchał i przeszkadzał!" - no straszne to.
Mam też wrażenie, że teraz te dzieci nie mają czasu wolnego, nie umieją się nudzić. Nie mają kiedy nawet. Już nie słyszę w rozmowach o tej "Kasi spod 5.", "Janku, którego mama jest pielęgniarką w naszym szpitalu". Teraz jest "Kasia co na balet 4x w tygodniu chodzi, tata prosto ze szkoły ją na te zajęcia wozi i ostatnio to jakiś medal zdobyła, mówił!" i "Janek, który chodzi na judo, piłkę nożną i język angielski. Taki zapracowany, zdolny! jeden dzień w tygodniu wolny ma ale jaka przyszłość go czeka, pani kochana!".

A mi tak strasznie przykro, że teraz te "akuratne" dzieci to taka rzadkość, bo to nie pożądane zbytnio, bo przeciętny jest nijaki, bo się niczym od małego nie wyróżnia.
Bo po drzewach woli i nikt mu nie zabrania, bo błotną kuchnię zakłada i potrawy siedzącym w pobliżu rozdaje.
Kto to słyszał w tych czasach.
I chyba takie starodawne dzieciństwo to mają w większości dzieci, których rodziców nie stać na te wszystkie dodatkowe zajęcia.
Nie stać bo nie mają na nie pieniędzy albo mają świadomość, że dzieci rosną szybko i chcą w ich życiu brać czynny udział, że zamiast tej kasy, poświęcają im swój czas. Ten cenniejszy niż złoto.

To duże wyzwanie i trud żeby zachować umiar, bo przecież ogłoszeń pełno. I ta oferta dobrze spożytkowanego czasu dziecka tak kusi. Bo to źle żeby się nudził. Bo po pracy rodzic zmęczony i taka opcja, jedynie przewiezienia malucha na zajęcia i godzinny odpoczynek to atrakcyjna bardzo. A później już na tyle późno jest, że zostaje powrót, kąpiel, kolacja i spać. I dziecka nie ma. I załatwione. I sumienie czyste bo przecież miał co robić.

Trzeba zdać sobie sprawę, że dzieci też potrzebują się ponudzić. Że to bardzo ważne żeby potrafiły być same ze sobą. Tylko w taki sposób nie ograniczamy ich wyobraźni. Pozawalamy im się rozwijać a ich pomysłowość potrafi zadziwić.

I ja idealna nie jestem. Co jakiś czas wpadam w wir pogoni za potencjalnie lepszym. Marzy mi się mieć więcej, być bardziej.
Pracuję nad sobą. W nawyk mi weszło robienie listy dziennej "to do", jestem zadaniowcem, więc ta forma sprawdza się idealnie. I udaje mi się utrzymywać mieszkanie w porządku, podjęłam pewne wyzwania, wiem, że samo nic się nie zrobi, wiem jak smakuje satysfakcja z fajnie spożytkowanego dnia, widzę jak procentuje pełna uwaga poświęcona dziecku. Jak łatwiej wtedy się porozumieć. Bo on niejako w podzięce bardziej słucha.
Na szczęście niesamowicie cenię swoje dzieciństwo. Chciałabym, żeby moje dzieci miały równie piękne wspomnienia i to jest mój cel. Zgadzamy się z mężem co do tego, że zdążą się życiu napracować. Że jak tylko wspomną same o zajęciach dodatkowych to ani chwili się nie zawahamy. Ale sami nie będziemy narzucać. I jak będą chciały przerwać to ok. Wrócić? Ich wybór. Czasem trzeba samemu się upewnić czego się chce. I ja to wiem. I doceniam daną mi swobodę, zaufanie.
Poświęcony czas.
I dzięki temu właśnie. Jedynie. Jestem tu gdzie jestem, Z mężczyzną swojego życia. Szczęśliwa. Potrafię doceniać co mam.
Dzięki temu że mnie nie zbywano. Że mimo tego, że ja gaduła a Mama na 7 do pracy to siedziała ze mną do 22 w kuchni i słuchała. Wiadomo, że w kuchni rozmawia się najlepiej :) Doradzała i tłumaczyła. Szanowała, kiedy nie o wszystkim chciałam opowiedzieć, rozumiała, że muszę sama ... i doskonale wiedziała, że jak się z tym uporam to przyjdę i dopowiem.
I dzięki temu chyba, choć się buntowałam nie raz, krzyczałam i drzwiami trzaskałam, to teraz rozumiem. Bo pamiętam te rozmowy nasze. I że Ona tej małej dziewczynce, niezdającej sobie jeszcze z wielu rzeczy sprawy, tłumaczyła jak dorosłej. Chociaż twierdziłam, że nie ma racji, że się myli, że na pewno ma pieniądze tylko nie chce mi dać (tak, nawet tak)...to chociaż to bolało, wiem teraz, Ona nie ciągnęła dyskusji. Czasem wiedziała, że należy przerwać bo do niczego to nie doprowadzi. Żadna matka nie lubi odmawiać swojemu dziecku. Czasem trzeba, żeby dziecka nie rozpuścić, żeby nie nauczyć materializmu, żeby znał wartość rzeczy ale i to jest nieprzyjemne bo oczka smutne takie robi. A jak ciężko jest odmówić bo się musi. Bo zwyczajnie na coś nie stać. Bo musi być na chleb. To boli.
Może to dziwne ale ciesze się, że mnie nie stać na wszystko. Że nie spełniam każdej zachcianki dziecka i mogę mu to szczerze wytłumaczyć. Mówię dlaczego nie kupię, czy na pewno uważa, że warto, daje mu czas na podjęcie decyzji proponując co możemy wspólnie zrobić żeby to jednak dostał. Np konkretne monety, wszystkie 50 groszówki do skarbonki i jak się uzbiera a On wciąż będzie chciał to ok. I doceni wtedy nieco bardziej bo musiał poczekać.
Łatwiej zdecydowanie byłoby od razu pójść do sklepu, pozwolić wybrać, powiedzieć "masz i już nie marudź" i zapewnić sobie spokój. Znów na jakiś czas.
Ale to takie na około. Omijanie tak cennych lekcji dla dziecka, że na prawdę, szczerze się cieszę, że mnie nie stać na każde życzenie.

Dzięki temu moje dziecko jest lagom.
Trenował piłkę nożną niespełna rok. I mu przeszło. I nie chodzi.
Pewnie do września bo z kolegą już się zmawiają na sztuki walki. Będzie chciał to pójdzie.
Buty ma drugi sezon te same bo nie wyrósł.
Nie ubieram go w rzeczy, których żal by mi było po starciu z drzewem, wślizgiem poczynionym na trawie czy atramentem, w czasie nauki pisania.
Ale porwał nie wir, ten modowy i poświęcam trochę czasu na wybór stroju. I nosi się modnie, bo lubię go takiego, ale nigdy za cenę przygód - jw. A więc bez znaczków. No i wygodnie. Bo dżinsów nie znosi;)
I jest idealne. I mądre. Dla mnie Naj :)

A Wy wolicie dzieci takie, lagom? Czy może jednak z prądem czasów, lepiej jak rodzic skupia większą uwagę na dodatkowych, rozwijających zajęciach?
  


19 maja 2016

tak wiele

 


 









Uwielbiam kiedy Alek woła mnie rano, całkiem przytomnym już głosem, a kiedy przychodzę to udaje, że jeszcze śpi. Widzę jak te oczka pod powiekami drgają, jak je na siłę zaciska... :)
To sposób na to, żebym poleżała z nim choć parę minut zanim na dobre zaczniemy kolejny, zabiegany dzień.
Tak strasznie mocno te dzieci nas kochają...no spójrzcie.

A mogłabym się złościć... i złościłam może z raz na to, że jak ja już ledwo nogami powłóczyć zaczynam to Alek chory. Ale jak? 3 tygodnie się leczymy, dochodzimy do siebie...na tydzień wraca do przedszkola i przechodzimy na dietę. Bo ileż można lekami organizm osłabiać. A teraz czas ostateczny, póki niemowlę w brzuchu i mogę rzeczywiście diety dopilnować. Przez 4 tygodnie. Bagatela.

Ale
udało mi się dostrzec to co los mi tym sposobem podarował.
Że przecież to już ostatnie tygodnie, w których mogę poświęcić czas tylko Jemu.
Najdalej w lipcu na świat przyjdzie drugi Synek i już czas dzielony być zacznie. Wtedy będzie POCZEKAJ. 
Poczekaj, przebieram. 
Poczekaj, karmię. 
Poczekaj, płacze.
I nerwy, łzy i noce nieprzespane będą wtedy,
A my dostaliśmy te niemal dwa miesiące jakby w prezencie! Bo kto by przewidział? 
Już się one w takiej formie nie powtórzą nigdy. Już na zawsze będzie ten młodszy brat, drugie dziecko. 
I jak tu tego nie docenić jak już się to uświadomi...?

To piękne, że spacerów tyle mieliśmy tylko we dwoje, poranki ciche i spokojne, kąpiele do relaksu takie, długie. Tuż przed tym, kiedy wszystkim życie zmieni się tak bardzo.
Zatrzymałam się, dostrzegłam tą Jego małą dorosłość, jaki jest, jak się zmienia. Bo od godziny 15:00, kiedy z przedszkola wraca i w weekendy to nie to samo. O już wiem, że nie.

I dość miałam też nie raz. Bo tak wiele chciałam zrobić, na spokojnie dla Młodszego poszukać czegoś, wybrać. Posprzątać gruntownie chciałam a z Nim zawsze coś. Spacer, zabawa, obiad, kolacja i ja z bolącym już brzuchem...do terminu i tym razem nikt mi nie wróży.
I tak samo nie raz dopadała mnie myśl: "uspokój się dziewczyno! Ciesz się! Macie jeszcze raptem kilka tygodni sam na sam. Później czas znów zacznie umykać, nie będzie wiadomo w co ręce włożyć i kiedy te dzieci porosły?!"
No i ja to wiadro zimnej wody za każdym razem z pokorą przyjmowałam, dziękując za nie, że znów uświadomiło.
Tym też sposobem skupiłam się na chwili co trwa. To dzięki temu znów zaczęłam pisać. Przemyślałam po co mi to, dla kogo. Jak chcę żeby to wyglądało, co chcę robić sama ze sobą, do czego/dokąd dążyć. A takie pisanie zmusza do refleksji, do zatrzymania się na tym co teraz i tu, żeby wyciągnąć z chwili jak najwięcej. Do powrotów do minionych zdarzeń, przeżycia wszystkiego świadomiej, mocniej, bardziej, Czuję, że mniej mi umyka, zdecydowanie. Każda chwila, każdego dnia coś ze sobą niesie. Wystarczyło spojrzeć uważniej, wolniej.
Bo gdybym nie pisała to pewnie przez myśl krótką te niedziele w poprzedniego wpisu by mi przeszły tylko. Żadne tam myśli głębsze co za kilka lat, co tuż za tym rogiem...

Chcę być fair w stosunku do samej siebie ale i do czytelnika, który może kiedyś tu trafi. 
Że jak piszę o uważności, to uważna na to życie być się staram. 
Że jak o tym czasie co tak gna szybko, to że ja chwilę każdą łapię i z niej czerpię. 
Że ja ten kompot i chleb...no przecież się przyznałam. 
Każda dodatkowa motywacja jest dobra. A przecież nie chcę się poddać, nie chcę stracić zapału...no to muszę go podgrzewać bo to dla mnie samej. 
Do papierowego pamiętnika to by mi pewnie wytrwałości zabrakło. No i tam zdjęć tak wgrać się nie da, a ja je tak uwielbiam. Drukować i przyklejać tyle? No, to nie to. A jeszcze dzięki temu, że piszę to i te zdjęcia przeglądam, obrabiam i może w końcu uda mi się te 3 000 posegregować i wywołać. Bo co na papierze... :)

I przestałam czuć, że czas tracę! TV już prawie w ogóle nie oglądam. W ciągu dnia niczego nie ma, a ja włączałam żeby cicho nie było i jak spojrzałam raz, drugi to całe godziny oddawałam na zmarnowanie! A ta cisza taka twórcza! I do obowiązków łatwiej się podnieść a ja wiecznie w niedoczasie, zawsze coś do listy "to do" dopisywałam a skreślać podchodziłam rzadko. A przez to spać kładłam się zawiedziona taka, że nic nie ubyło, że wciąż coś zalega, że dzień stracony. Kolejny.

No to odpukać(!) jest postęp. Pilnuje się, wypracowuję rytm, ustalam dzienne priorytety, trzymam się ich. Choć fizycznie trochę trudniej, skurcze dokuczają, chodzić ciężej to powolutku, z przerwami, w czasie których też bezczynnie nie leżę. No przerwać teraz nie chcę jak znów próbę podjęłam, jak znów taką możliwość mam, żaden skurcz mi planów nie pokrzyżuje! Dostosuję się do niego ze swoimi planami :)
I tak coś pozmywam, odkurzę i bach na godzinkę zdjęcia poobrabiać, napisać coś żeby znów pójść chlebek ukręcić i do piekarnika, kurze zetrzeć. To działa! A  jaka satysfakcja, zadowolenie z porządku! 
Bo ja trochę w genach mam, że odpoczywać bezczynnie nie umiem. Walczę ze sobą bo denerwuje mnie, kiedy ktoś siedzi, odpoczywa a ja coś robię, krzątam się. No szlag mnie trafia. Ale jak się zastanowię to właściwie nie mam zadania dla niego. I ten odpoczynek to należy mu się w danym momencie najbardziej na świecie. No paskudna cecha. Walczę. 
Dlatego ten TV był włączany, bo niby że cicho...a to takie oszukane strasznie, że niby nic się nie robi ale robi. A to kradziej czasu taki! Bezczelny. No zakazać go w ogóle!

Cieszę się z przebiegu spraw, z tego gdzie teraz jestem, że tak wiele zrozumiałam i o tym pamiętam, że wszystko ode mnie zależy i ja to już wiem.
Że karma wraca - wiem.
Że uśmiech ZAWSZE łączy, nigdy nie dzieli.
Że na wielkie zmartwienia najlepsze małe radości.
Że czas mija bezpowrotnie i nadrobić się go nie da, ale można w każdej chwili przestać go tracić.
Że jak porządek utrzymuję na bieżąco to czasu się robi jakby więcej, przestrzeni dla życia i myśli.

I że ja w tym domu to przecież lubię być! Że nie musi być co dzień to samo. 
A wystarczyło żeby się zachciało. 
Obiady planować, chleby piec, o porządek dbać i w końcu na tym dziecku to bardziej się skupić. Pozwolić mu być nie tylko uczniem swoim ale i nauczycielem. Przede wszystkim nauczycielem. Obserwować, kroczyć obok albo nawet kroków kilka za. Nie oczekiwać, że polecenia będzie wykonywać grzecznie, bezmyślnie się dostosowywać. 
Od razu ciekawiej! Mówię Wam. Tak się otworzyć na te dziecięce kompetencje, ten niezmanierowany świat. I niech no ja się rozpakuje! Tyle w głowie planów i podróży już mam. I nie przeraża mnie nic a nic, że z niemowlakiem to wszystko. Kiedy już się nieco poznamy i nauczymy siebie, też zamierzam się wsłuchiwać w Jego potrzeby. Nie wmawiać, że jak marudny to głodny albo śpiący. A może on zwyczajnie ponoszony być chce, przytulony...może przecież.

Jak będzie, zobaczymy. Myślę, że psychicznie jestem gotowa i że pięknie będzie:)
A żeby to wszystko pojąć, rozumiem ogarnąć, sprawdzić i się nauczyć potrzeba mi było pięciu lat. Niepowodzeń wszelakich. Wielu książek, artykułów, felietonów... Rad, które okazały się cenne choć z początku wydawały bezsensowne. Wielu obserwacji poczynionych, błędów popełnionych, słów wykrzyczanych, osób tych słowem zranionych. Mnie życiem zawiedzionej trzeba było...

I napiszę Wam, że fajnie jest teraz. Najlepiej. Choć ciężko czasem, zawsze czegoś brak, chciałoby się więcej, bardziej... 
Jak to człowiek. 
Niedoskonały. 
Chciałabym... 
A życie mam teraz tak piękne


"Gdybym zaniosła pod Twe progi
prośbę o zdrowie (tylko dla mnie)
skarżąc się na mój los ubogi,
że mnie tak często w plecach łamie...

Gdybym poprosiła Cię o volvo,
willę z basenem (raczej krytym)
i jakąś dobrą spółkę z o.o.,
bym mogła czerpać z niej profity...

Gdybym już żyła w dobrobycie,
nie nękałby mnie los ponury,
urząd chciałabym mieć na szczycie(!)
(żeby na bliźnich patrzeć z góry).

Kiedy z ufnością i westchnieniem
przed tron Twój takie prośby złożę,
mając nadzieję na spełnienie...
Racz NIE wysłuchać mnie, mój Boże."
Mieczysław Starościak

16 maja 2016

Z WIEKIEM

Dojrzewam
Doszłam do momentu, w którym czuję i rozumiem jak bardzo JA jestem ważna. 
Do momentu, w którym wiem, że od mojego szczęścia zależy szczęście całej rodziny! 
Że to wcale nie na odwrót jest.

Bo kiedy działam, myślę, mówię w zgodzie z samą sobą to i wstać rano się chce i jest po co.

Sprzątanie przyjemniejsze bo wiem, że to ja się lepiej w czystości i porządku czuję a nie tylko dla dzieci, męża, teściowej co z niezapowiedzianą wizytą wpadnie, i może oceniać później będzie w głowie.
A nawet jakby zechciała - nie przejmuje mnie już to.
Nie chcę skupiać energii na tym co ktoś o mnie pomyśli. Bo myśl ta trwać będzie może minutę a moje zastanawianie nad tym dużo dłużej. I czasu na to straconego nikt mi nie wróci. I zawodu dziecka, z którym nie bawiłam się wystarczająco uważnie nie wymaże.

Bardziej też umiem oddzielić rzeczy ważne od tych zupełnie nie. 

Dla mnie. 
Wiem, że każdy może mieć inne priorytety i świadomie uczę się to szanować. Nie wtrącać swoich małych mądrości dla kogoś zupełnych głupot. 
Żyję dużo spokojniej, szczęśliwiej. Sprzyja tej zmianie na pewno brak stresu zawodowego (no, małego), czas na przystopowanie, rozejrzenie w okół. 
Więcej myślę i analizuje, wyciągam wnioski. 
Nie wdaje się w dyskusje, nie mędrkuję, bardziej słucham, nie oceniam. Staram się.

I sukienki polubiłam. Długie. No strasznie!

Gdyby nie przyszło ciąży donaszać latem, być może nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Jak zwykle T-Shirt i szorty bym wkładała bo najwygodniej. I krokiem bardziej męskim, hardym szła. 
A tak, żeby brzuch wygodnie i estetycznie zapakować w dni bardziej gorące, długie sukienki kupiłam. 
I już niczego innego nie chce. 
I na jesień długie spódnice, zwiewne mi się marzą. Już planuję.
I czuję się w nich pięknie, kobieco, nie zobowiązująco, swobodnie. 
I w piasku usiąść i na huśtawce próbować, bez skrępowania można bo długość zasłania wystarczająco. 
I te nogi zmęczone, czasem krzywo stawiane. 
I brzuszek, ten bardzo już spory, ładnie podkreśla, delikatnie tak.

Czuję, że żyję w zgodzie ze sobą jak nigdy przedtem. Nie uciekam od kobiecości w męska niby siłę. Jestem w głębi duszy bardzo delikatna i to pielęgnuję.

Przemyślam, piszę tak jak mi najmilej.
Tak dla siebie, za miesięcy kilka.
Zrozumiałam czego od siebie oczekuję. 
Jaką chcę być Mamą, jaką Żoną.
Bo czy nie najważniejszym jest spełniać swoje oczekiwania? Nie mieć wyrzutów do samej siebie? 
Bo czy szczęściem by było, ideałem być dla męża, 
takim jak on sobie w głowie ułożył? Czy nie znudziłby się zbyt szybko? 
Albo Matką taką jak z poradnika? Kilku łącznie najlepiej. 
Tylko czy autor to pewien jest, że to szczęście gwarantuje?
Że wtedy do domu miłość, ciepło i troska najszczersza zawita?
Myślę, że nie.

Życie jest niewiadomą. Do tego dane ledwo na chwilę.

Tą co trwa właśnie. 
Nie wiemy nigdy czy kolejna będzie nam dana. 
Nie można zakładać pewnej przyszłości bo to jedynie los rozbawić może. 
Na pewno go nie przekona.
Dojrzałam, żeby za najważniejsze uznać swoje sumienie, kiedy chwil tych na życie dla mnie już zbraknie. 
Żeby mieć poczucie dobrze wykonanej pracy. Zony, Mamy, kobiety, przyjaciółki, człowieka w ogóle.
Określiłam swoje obowiązki, co mogę, co chce i co powinnam. Nie co muszę. Bo nic nie muszę. 
Nie muszę kompotów gotować, mogę napój w sklepie kupić. 
Nie muszę chleba piec więcej, tylko dlatego, że mężowi smakuje. Mogę kupić zwykły i niech je co jest.
Nie muszę z dzieckiem po lekarzach biegać, specjalistów wyszukiwać, tylko jak jeden zaleca 8 różnych leków to grzecznie podawać, i kiedy mówi, że najlepiej to już zastrzyki co miesiąc przez 5 lat to na nie też się zdecydować. 
Bo przecież to lekarz. 
Wie najlepiej.

Ale ja CHCĘ żeby dziecko znało smak domowego kompotu i pamiętało Matkę, która go gotuje. 

Chce dla męża ten chleb skoro lubi, bo dla niego wszystko co najlepsze. 
On przecież dla nas tak ciężko pracuje...a tez przecież nie musi.
W końcu niebo i ziemie poruszę i o pieniądze prosić będę jak konieczność taka zajdzie, żeby dziecku mojemu pomóc w chorobie. 
I dowiem się wszystkiego o tym co mu dolega. 
Dlaczego, z czego i co mogę zrobić żeby jak najmniej zaszkodzić. 
Bo przecież wiem, że 8 preparatów chemicznych to nie samo zdrowie.
I często bardzo to nie ten lekarz a Matka właśnie
Wie najlepiej.

I chcę żeby wspomnienia z dzieciństwa miał najpiękniejsze.

Chcę żebym była w nich ja i Tata. I rodzeństwo - ile go miał będzie.
Chcę żeby miał w pamięci jeden, powtarzający się, najpiękniejszy dzień tygodnia. Taki kiedy w domu są wszyscy, kiedy zawsze robimy coś razem, taki na który się czeka, za którym się tęskni.
U nas dniem takim będzie niedziela. Jedyny dzień, w którym Tata nie pracuje.Będzie, bo rytualnie jeszcze nie jest. Musimy to wypracować bo dzień ten jest również jedynym dniem odpoczynku. Ale już moja w tym głowa, żeby wszystko pogodzić, połączyć. Wierzę bardzo, że warto. Czas pędzi. 
Już niedługo, tam gdzieś za rogiem czekają dorosłe prawie już dzieci, które mają swoje plany na niedzielę. Które w sobotę wychodzą na imprezę, w niedzielę odpoczywają i przygotowują się do szkoły i gdzie im tam w głowie czas wspólny!
I na to też zamierzam się zgodzić. Na to, że przyjdzie moment, w który ważniejsze stanie się towarzystwo. Koledzy, koleżanki, miłości. A czas na rozmowę będę łuskać z międzyczasu. 
Zamierzam się zgodzić, kiedy będę wiedziała, że dzieciństwo zapełniłam im doszczętnie. Że było mnóstwo zabawy, rozmów, wygłupów, budowania z klocków, rysowania, czytania. Że wspomnień im zapewniłam pod dostatkiem. Że mają te dzieci moje do czego pamięcią sięgać, żeby się cieplej na sercu zrobiło. I pewność mają, że zawsze mogą na tych swoich Rodziców liczyć.